Wracam do zabawy

Środa, 22 sierpnia 2012 · Komentarze(0)
Krzysiek pożyczył mi swoje stare platformy do czasu aż kupię sobie coś dobrego. Spore masywne początkowo sprawiały problemy, bo na zakrętach przyzwyczajony że mogłem kręcić korbami, teraz gabarytowo większe pedały ocierały o grunt. Zrobiliśmy pętelkę w okolicach Krzyśka.

Kłopotów z kolanem ciąg dalszy

Piątek, 10 sierpnia 2012 · Komentarze(0)
Zaraz po powrocie z poprzedniego tripa udało się załatwić wizytę u ortopedy, diagnoza nie brzmiała przyjemnie - naderwane więzadło krzyżowe z tyłu kolana. Po rewizycie i badaniu usg słyszę pozytywne wieści, zerwane więzadło krzyżowe zrasta się lecz nie mam co liczyć na błyskawiczny powrót do jeżdżenia. Pogadałem pod tym kątem z lekarzem, i stwierdził, że winne tego urazu są pedały zatrzaskowe oraz duże długotrwałe obciążenie (jurajskim tripem) do którego staw nie jest przystosowany. Konkretnie nie jest przystosowany do ciągnięcia w górę, bo to nienaturalne obciążenie.
Recepta na wyzdrowienie to miesiąc odpoczynku aby wszystko się dobrze odbudowało i najlepiej porzucenie pedałów zatrzaskowych. Tak też zrobiłem, rozłąka z crankami była bolesna w tym znaczeniu, że musiałem od nowa pojąć jak trzeba jeździć na platformach, zrozumieć jak zmusić rower by się trzymał stóp i mieć nad nim kontrolę

Szlak Orlich Gniazd - Epilog

Piątek, 3 sierpnia 2012 · Komentarze(0)
Po nocce pod namiotem budzimy się dość wcześnie o 6:30. Jest fajnie rześki poranek, ogarniamy coś na śniadanie i zwijamy się w dalszą podróż. Przy okazji napiszę, że był to mój pierwszy nocleg na dziko.


Okazało się, że centrum mieściny było tusz tusz od naszego noclegu, przejeżdżaliśmy obok stawu i zapamiętałem sobie, by jeśli kiedyś powtarzać ten trip, to nocleg w tym samym miejscu z kąpielą w stawie. Przejechaliśmy obok ruin zamku w Pilicy, nie miałem ochoty obchodzić i fotografować go z każdej strony z powodu bólu kolana stąd niespecjalne zdjęcia obiektu.


Czym dalej tym coraz gorzej z moim kolanem, niestety nie czerpię przyjemności z jazdy, choć wczoraj mi się to udawało mimo dolegliwości. Dojechaliśmy na teren pewnej szkoły gdzie kilkukrotnie robiliśmy postoje na wycieczkach z Andrzejem (Andim), tutaj z pomocą telefonu Krzyśka sprawdzam czy jest jakaś czynna stacja i możliwe odjazdy. Nie wiem czemu nie zdecydowałem się na zaczekanie na pociąg nawet z przesiadkami by dojechać do Szczakowej, po prostu nie miałem pojęcia na jaką trudną drogę do domu się piszę. Krzyśkowi zostawiłem aparat aby popstrykał ładne widoczki, i ruszyliśmy kawałek razem, potem rozłąka którą niemile wspominam.
Wpierw musiałem kierować się na jakąś mieścinkę, której nazwy teraz nie pamiętam, ale pomyliłem drogę i choć szybko się zorientowałem to miałem spory podjazd w gratisie, który dał kolanu dobrze popalić - końcówkę szedłem z rowerem bo ból nie do zniesienia. Gdy byłem bliżej Kluczy to szybko się połapałem po drogowskazach jak mam jechać, ale wielokrotnie podjazdy powodowały, że stawałem i w głowie rozpaczałem jak ja jeszcze tyle kilometrów dojadę do domu i co się stało z moim kolanem. Minąłem Klucze, Bolesław i na pocieszenie zrobiłem sobie przerwę przy fontannie w Bukownie.

Szanowałem się bardzo, tempo było wręcz emeryckie, ale na długiej prostej do Jaworzna choć chciałem rozwinąć skrzydła bo to już tak blisko domu, to i tak kręciłem ~15km/h tylko. Ostatni postój robię na Sosinie, robię szamę i mimo, że nic mnie nie cieszy to staram się odprężyć leżąc na ławce.
W domu już rodzina zawiadomiona o problemach, szybko zostaję zawieziony do lekarza po skierowanie do ortopedy.
Prezentuję pozostałe zdjęcia jakie Krzysiek wykonał na trasie do Krakowa, a udało mu się i wrócił przed nocą pociągiem do siebie.















Szlak Orlich Gniazd - Prolog

Czwartek, 2 sierpnia 2012 · Komentarze(0)
Trip jakiego jeszcze nie było, dużo kilometrów, ładna i niebanalna trasa pod względem technicznym, nocleg pod namiotem na dziko. Tak zapowiadał się dwudniowy przejazd z Częstochowy do Krakowa pieszym szlakiem Orlich Gniazd, który wije się by zahaczyć o ważniejsze baszty i fortyfikacje średniowiecznej Polski.
Wcześnie rano z ogromnym plecakiem załadowanym po brzegi udaje się na pociąg do Sosnowca, tam też przyjeżdża Krzysiek. Podróż do Częstochowy bez kłopotów, wysiadamy i jest jeszcze fajne (nie upalnie).


Szybko orientujemy się na głównym deptaku, że tu się szlak rozpoczyna, spojrzenie w mapę gdzie dalej i w drogę. Początkowo troszkę rozczarowani, jedziemy jakimiś asfaltowymi ścieżkami, ale po kilku kilometrach już jakiś teren. Ten fragment nie jest wymagający, miło się kręci. Napotykamy pierwsze poważne wzniesienie jeszcze przed Olsztynem, gdy już z niego zjechaliśmy na asfaltach w mieście odwróciłem się i cyknąłem fotkę.

Przejazd przez miasto nie jest ciekawy, natomiast fragment prowadzący do Złotego Potoku kojarzy mi się z zapachem żywicy sosnowych lasów i odrobiną piasku, przejeżdżamy też obok kościółka św. Idziego. Tusz przed samym Złotym potokiem ulica Aleja Klonów jest ładnym zapadającym w pamięć fragmentem - długa i szeroka, nieutwardzona droga i po obu skrajach potężne Klony zasadzone w równych odstępach. Z "centrum" najszybciej dostać się pod źródła drogą, ale znacznie przyjemniej jedzie się bokami, mimo że są tam jakieś pagórki i odrobinę trudniejsze ścianki. Przy wspomnianych źródłach tankujemy bidony i bukłaki, woda jest tak lodowata, że jej chłód utrzymuje się przez jeszcze przez kilka godzin.
Kolejne kilometry prowadzą nas do Rezerwatu Ostrężnik gdzie mają być ruiny zamku

Doczytując w domu okazuje się, że z ruin nie pozostało nic co laickie oko by mogło dostrzec, ale pozostała wielka skała z jaskinią, która była połączona korytarzami z zamkiem. Po kolejnej porcji kilometrów dojeżdżamy do kilku ważnych miejsc na mapie: zamek Mirów


Grzęda, to trudny do pokonania rowerem odcinek łączący przedstawiony zamek Mirów z zamkiem Bobolice położonym nieco ponad kilometr dalej.



Po takich atrakcjach szlak nie niósł nic ciekawego, do czasu aż przyszło zmierzyć się z największym wzniesieniem - Góra Zborów. Nachylenie nie było zabójcze jak typowo w górach, ale wystarczająco długie aby dać popalić już zmęczonym nogą. Na szczycie widoki rekompensują poświęcony trud.




Po odpoczynku czekał nas kamienisty zjazd, atrakcji dodały kozice, które zatorowały nam drogę.

Zapomniałem już dokładnie w jakiem miejscu szlaku miała miejsce nieprzyjemna sytuacja, ale było to pomiędzy Morskiem a Podzamczem, mianowicie pojawił się głęboki kopny piach. Jechało się ciężko, ale nogi jeszcze dobrze podawały więc nie oszczędzałem sił, i nagle poczułem ból z tyłu lewego kolana. Uniemożliwiał mi sprawne kręcenie i się nasilał, każde większe oddanie siły na korbę wywoływało ten ból. Na szczęście piach się skończył i jakoś mogłem "normalnie jechać"


Stwierdziliśmy, że trzeba zrobić porządny odpoczynek i dobrze zjeść w jakimś pobliskim lokalu bo do końca dnia jeszcze coś pojedziemy a dalej nie będzie już takiej okazji. Kolano bolało, ale po regeneracji i odpoczynku nie dokuczało tak jak wcześniej, teren też nie wymagał wiele sił.

Gdy zjedliśmy tak spostrzegłem, że słońce jest już dość nisko i ten dzień jest już bliżej końca. Ruszyliśmy dalej i tak się złożyło, że gdy zaczęło się ćmić byliśmy poza zabudową (jeszcze przed Pilicą) więc nie było problemu ze znalezieniem miejsca na nasz namiocik. Chociaż pierwsza myśl by rozbić się na środku ścierniska daleko od jakiejkolwiek drogi był zły.

Namiot rozbiliśmy i słyszymy strzały z broni, nie wiemy czy ktoś nas chciał przegonić czy polował na zwierzynę, woleliśmy się wycofać. Podjechaliśmy troszkę dalej, zaraz przy drodze wyrosły drzewa i gęste krzaki, a za nimi znów ściernisko. Tutaj pozostaliśmy, od strony drogi nie widać nas przez zieleń, od strony ścierniska jest daleko do zabudowań, namiot nie powinien rzucić się w oczy na tle drzew i krzaków. Było jeszcze za wcześnie aby iść spać, więc uraczyliśmy się piwkami i gadaliśmy sobie na różne tematy.

Czantorini jagodzini, czyli jeść jagody i zdobyć Czantorię

Poniedziałek, 30 lipca 2012 · Komentarze(0)
Trip ciekawy i wyjątkowo długi. Nie wiem jak to się stało, że dołączyła do nas nieznajoma osoba (dziewczyna), prawdopodobnie Krzysiek dał info na forum, że jest wyjazd i kto chce może się przyłączyć. I zgłosiła się Sandra, która wsiadła do naszego pociągu w Katowicach. Jeździ XC na bardzo leciutkim Treku, lubi się zmęczyć jeżdżąc nie tylko maratony bo i po górach.
Wysiadamy na stacji Ustroń Polana i kierujemy się czerwonym szlakiem na Równicę, stromy podjazd daje się w dużej części podjechać, ale są fragmenty które lepiej pokonać z buta.

Na szczycie dzięki pięknej pogodzie robimy sobie odpoczynek i możemy się napawać widokami.
Niebieskim szlakiem w stronę Orłowej i Trzech Kopcy pokonujemy na luzaku, Sandra spoko nam wtóruje.
W trakcie drogi zaliczyłem komiczną glebę, Krzysiek przejechał przez dużą kałużę na trawiastym odcinku podrywając mocno przednie koło, chciałem zrobić tak samo tylko nie równo poderwałem. Gdy koło opadało byłem już nieco przechylony na bok, nie złapało przyczepności i położyłem się z rowerem, po tej mokrej trawie wykonałem śmieszny ślizg.

Na Kopcach robimy szybkie grupowe zdjęcie dzisiejszej ekipy.

Dalej jedziemy przez Smerkowiec, Czupel i Grapę do Wisły. W mieście wpadamy po zakupy, coś do jedzenia i jakieś piwko na później.
Wspinamy się na Kiczory, jedzie się przyjemnie, po drodze zwęszyliśmy jagody więc nie mogliśmy odpuścić takiej okazji - co widać po zabawionych ustach.



Na Krykawicy naszła nas ochota na jakąś serię zdjęć na tych skałkach, było trochę zabawy by ustawić aparat i wdrapać się na górę z rowerami, ale było wesoło.

Jedziemy na Stożek, później zjazd w stronę Małego i Cieślara, który się nam podobał. Kolejno Soszów (pamiętam to schronisko jak byłem kiedyś dawno z rodzicami), Przełęcz Beskidek i dość męczący podjazd (bo z wypychem też) na Wielką Czantorie.

Ostatni szczyt dzisiejszego tripa zaliczony więc zostajemy dłużej i odpoczywamy przy piwku.

Zjazd wykonujemy polaną, jest zabawnie bo zablokowaliśmy tylne koła i bawiliśmy się w drifty. Później poszliśmy na strzałę w dół, pięknie się zjeżdżało i efekt przybliżającego się miasta w dole był niesamowity.Nie było to zbyt mądre bo hamulce mi się już zagotowały i na dole klamki dotykały już gripów i z ledwością się zatrzymałem na końcu zjazdu. Smród i sąd spalonych hampli jeszcze nam przez jakiś czas towarzyszył. Sandra była bardziej rozważna i dojechała kilka minut po nas.
Na pociąg powrotny nie musieliśmy się już tak bardzo spieszyć, bo podczas zjazdu słyszeliśmy jego syrenę i widzieliśmy jak odjeżdża. Mówi się trudno, za jakiś czas odjedzie kolejny. Jednak na stacji się okazało, że był to ostatni i jest problem dokąd się udać by złapać jakiś powrotny w stronę Katowic.
Krzysiek wbił na internet i niepocieszająca informację dał, iż trzeba jechać do Bielska-Białej i się pospieszyć aby zdążyć na pociąg. Dosyć zmęczeni po takiej wyrypie w górach przyszło nam jechać spory kawałek. Na szczęście było płasko i aż się dziwię, że na takim dystansie jaki nas jeszcze czekał mieliśmy siły by kręcić pod 30km/h. Sandra nieźle dawała czadu, właściwie to musiałem się pilnować, bo wyglądało że do Bielska nie utrzymam jej tempa. Cały czas jedziemy zielonym szlakiem GreenWays do Skoczowa, dalej Podgórze, Grodziec, Świętoszówkę, Jaworze. Wjeżdżamy do Bielska ale od nieznanej nam strony, jest już lekko ciemno i wpadamy na ładnie oświetlony rynek, szybki przelot przez niego i jak tylko rozpoznaliśmy główną drogę to się ucieszyliśmy, że uda się dojechać na czas.
Na spokojnie już kupujemy bilety bo jesteśmy z dobrym zapasem czasowym. Udajemy się na perony i czekamy, właściwie jest już ciemno.

Wysiadamy w Piotrowicach, dobrze że odebrał nas tata Krzyśka bo już byliśmy wykończeni.