Po egzaminie zdzwoniłem się z Robertem, pojechaliśmy na Murcki gdzie miał on okazję oblatać troszkę swoją nową Konę. Spodziewałem się, że będzie bardziej dziadował bo nie czuje roweru itp. a on z grubej rury latał wszystko jak poprzednio. Przyznał że nowy rower bardziej mu pasuje i odpowiada dlatego tak szybko go wyczuł.
Wszystko jak w temacie. Wyczułem już trochę lepiej Lyrika i zaczynam coraz szybciej śmigać po trasce na Brzęczkowicach. To co na początku wiosny wydawało mi się nie możliwe teraz robi się całkiem realne. Chodzi i jeden przeskok, aby polecieć go dalej i lądować na spadku a nie wypłaszczeniu, dziś odważniej pojechałem i dokręciłem przed wybiciem, jeszcze brakuje ale jestem coraz bliżej.
Wszędzie mokro, jazda po trasce możliwa jednak zakończyłem ją po przygodzie jak przy lądowaniu z transferu prawie przywaliłem pedałem w pniaczek.
Pogoda nie rozpieszczała ale się udało, pomysł Krzyśka wypalił, po 19 zebraliśmy się kręcić. Ja uniknąłem niewielkiego deszczu który jeszcze tusz przed startem przeszkadzał. Krzysiek znów siedział w domu bo u niego lało na całego, gdzieś w okolicach Balatonu on dopiero wyjeżdża w drogę i spotykamy się jakoś na trasie.
Patrząc po niebie jedyne bezchmurne miejsce jest w kierunku Pogorii, więc tam się udajemy. Pomysł na rundkę w terenie raczej odpada, asfaltami kręcimy się po jakiś mniejszych wioskach i dochodzimy do wniosku że na zamek w Będzinie można jechać bo dawno nas tam nie było.
Na zamku pokaz tańca z ogniem, przyglądamy się mu jakiś czas, a po finale zjeżdżamy z zamku. Mnie latarka zaszwankowała i od wstrząsów na schodach przełączała tryby robiąc świetną dyskotekę, ja dałem radę zjechać w takim świetle ale nie wiem co na to piesi podchodzący schodami oślepieni mieszanką stroboskopu i różnego natężenia zimnego światła led ;)
Aby trasa była kompletna i kończyła się gdzieś aby każdy miał równo do domu postanowiliśmy jechać do Sosonowca odwiedzić dziewczynę Krzyśka, wywołaliśmy ją świecąc latarkami w jej pokój, dała się też skusić na późno wieczorne piwko.
Odprowadzamy ją i ogień w korby by się rozgrzać, udaje się przez jakiś czas trzymać to trochę szalone tempo, ale siły opadły dość szybko. Dojeżdżamy na Dańdówkę gdzie bez przeciągania żegnamy się i każdy jedzie w swoją stronę. Ja na Niwce miałem dylemat, czy asfaltem jechać przez centrum Mysłowic czy terenem przez Jaworzno, wybrałem wariant drugi.
Ogarniałem samochód, gruntowne czyszczenie wewnątrz i mycie, dzwoni Krzysiek żeby gdzieś skoczyć. Umówiliśmy się ale nie udało mi się skończyć na czas, to też przyjechał do mnie ogarnąłem na prędkości rower i ruszyliśmy. Przez tereny elektrowni na miejscówkę w Jaworznie. Później przez centrum do Geosfery i na bazę nurków. Objechaliśmy ją i udaliśmy się na Sosinę posiedzieć. Mała szama i odpoczynek był, później płytami na Maczki i się rozstajemy. Jadąc w stronę domu jeszcze przed zjazdem w czarny szlak spotykam jadącego z naprzeciwka kumpla z uczelni, szosą był w okolicach Miękini tyrać podjazdy i poczuć wiatr we włosach na zjazdach. Ale wraca trochę wkurzony bo poszła mu dętka i nabawił się odcisków godzinę pompując dupiatą pompką w tym upale. Odprowadza mnie na Długoszyn skąd jadę przez kapliczkę do domu