Pszczyna + zbiornik Goczałkowice
Sobota, 9 lipca 2011
· Komentarze(1)
|
Wyczekiwana od dłuższego czasu wycieczka z Maxymem. W końcu udało nam się zgrać przed naszymi wyjazdami poza Śląsk.
Start spod Politechniki gdzie jeszcze na szybko zamontowałem Mateuszowi licznik jaki leżał u mnie na półce. Niech będzie z niego pożytek.
Ruszyliśmy spod uczelni i była akurat 8:00 Pojechaliśmy przez Szopienice, w Mysłowicach przez: rynek, promenadę, stare Brzęczkowice, Brzezinkę, Kosztowy, lasem na Lędziny. Moim zwyczajem zaliczyliśmy podjazd na Klimont i przez chwilę dokonywaliśmy dalekich obserwacji. Szybko przez las dotarliśmy do Górek, potem już drogą 931 przez Jajosty, Bojszowy, Międzyrzecze, Jankowice i już Pszczyna.
Na rynku dokupiliśmy płyny, chwile pokręciliśmy się po parku zamkowym i ruszyliśmy do Goczałkowic. Natrafiliśmy na drogę którą Maxym już jechał, więc nie było problemów z trafieniem. Przejechaliśmy sporo wzdłuż murku przy zalewie a gdy Max oznajmił mi że tam na końcu widzi Toi-Toi'a doszło do małego sprintu. Nie dość że w tej przenośnej toalecie była sauna od tego mocnego słońca to mnie zatrzymało tam na więcej minut na grubszą sprawę.
Byczyliśmy się na murku patrząc na wodę i obserwując notorycznie startujący helikopter który zataczał pętle nad zbiornikiem. Wyjeżdżając już do domu, szybko zatrzymaliśmy się w sklepie po wodę i ruszyliśmy już bez większych przerw. Droga powrotna w większości pokryła się z tą, która przyjechaliśmy. Zaprowadziłem nas na Krasowską Kepę i tam chwilę posiedzieliśmy. Dalej kierunek Morgi, Giszowiec - Staw Janina, Trzy Stawy, Polibuda. Szybko się rozjechaliśmy w swoje strony a mnie czym bliżej domu tym mniej sił zostawało. Przerwę przy urzędzie w M-ce wykorzystałem na kilka fotek czystego roweru (bo zwykle brudas). Powrót z Katowic trał prawie dwukrotnie więcej niż zwykle. Przyjechałem mocno osłabiony, lekko senny i głodny - ale jeść się nie chciało. Powoli zjadłem żurek i dopiero na wieczór przyszedł normalny apetyt.
Start spod Politechniki gdzie jeszcze na szybko zamontowałem Mateuszowi licznik jaki leżał u mnie na półce. Niech będzie z niego pożytek.
Ruszyliśmy spod uczelni i była akurat 8:00 Pojechaliśmy przez Szopienice, w Mysłowicach przez: rynek, promenadę, stare Brzęczkowice, Brzezinkę, Kosztowy, lasem na Lędziny. Moim zwyczajem zaliczyliśmy podjazd na Klimont i przez chwilę dokonywaliśmy dalekich obserwacji. Szybko przez las dotarliśmy do Górek, potem już drogą 931 przez Jajosty, Bojszowy, Międzyrzecze, Jankowice i już Pszczyna.
Na rynku dokupiliśmy płyny, chwile pokręciliśmy się po parku zamkowym i ruszyliśmy do Goczałkowic. Natrafiliśmy na drogę którą Maxym już jechał, więc nie było problemów z trafieniem. Przejechaliśmy sporo wzdłuż murku przy zalewie a gdy Max oznajmił mi że tam na końcu widzi Toi-Toi'a doszło do małego sprintu. Nie dość że w tej przenośnej toalecie była sauna od tego mocnego słońca to mnie zatrzymało tam na więcej minut na grubszą sprawę.
Byczyliśmy się na murku patrząc na wodę i obserwując notorycznie startujący helikopter który zataczał pętle nad zbiornikiem. Wyjeżdżając już do domu, szybko zatrzymaliśmy się w sklepie po wodę i ruszyliśmy już bez większych przerw. Droga powrotna w większości pokryła się z tą, która przyjechaliśmy. Zaprowadziłem nas na Krasowską Kepę i tam chwilę posiedzieliśmy. Dalej kierunek Morgi, Giszowiec - Staw Janina, Trzy Stawy, Polibuda. Szybko się rozjechaliśmy w swoje strony a mnie czym bliżej domu tym mniej sił zostawało. Przerwę przy urzędzie w M-ce wykorzystałem na kilka fotek czystego roweru (bo zwykle brudas). Powrót z Katowic trał prawie dwukrotnie więcej niż zwykle. Przyjechałem mocno osłabiony, lekko senny i głodny - ale jeść się nie chciało. Powoli zjadłem żurek i dopiero na wieczór przyszedł normalny apetyt.
Moj rower przy Mysłowickim urzędzie miasta© Kysu